Tadeusz Deszkiewicz i Jerzy Zalewski
Tadeusz Deszkiewicz i Jerzy Zalewski
Tadeusz Deszkiewicz Tadeusz Deszkiewicz
917
BLOG

Jerzy Zalewski - facet z czarnym podniebieniem

Tadeusz Deszkiewicz Tadeusz Deszkiewicz Kultura Obserwuj notkę 0

 

25 lat temu rozpoczął swą artystyczną działalność wybitny reżyser Jerzy Zalewski. Twórca niepokorny, bezkompromisowo odfałszowujący w swych obrazach najnowszą historię Polski. To bardzo niewygodne dla rzadzącego Polską establishmentu, więc Jerzy Zalewski od wielu lat konsekwentnie jest niszczony o czy świadczą choćby kilkuletnie boje o zakończenie "Historii Roja".
Kilkanaście lat temu zaprosił mnie do współpracy. Miałem szansę pomagać mu w realizacji "Obywatela Poety" i innych filmow. Wtedy zarejestrowałem naszą rozmowę, którą potem spisałem. Dziś po ćwierć wieku niezwykłej pracy Jurka przypominam te rozmowę, bo choć ma ona już kilkanaście lat dobrze ilustruje dlaczego na Woronicza nazywano go "facetem z czarnym podniebieniem"




„PRYWATNA WOJNA” z Jerzym Zalewskim rozmawia Tadeusz Deszkiewicz

Tadeusz Deszkiewicz: Studiowałeś w łódzkiej filmówce. Jak ją wspominasz?
 
Jerzy Zalewski: Szczerze? Nie lubiłem jej. To były lata 1985-1989. Wszechobecne były echa dawnej komunistycznej szkoły paziów. Musieliśmy we trzech z moimi kolegami z roku - Andrzejem Kraszewskim i Robertem Kaczmarkiem wzajemnie się chronić. Tym niemniej spotkałem tam takich mistrzów kina jak Wojciech Jerzy Has, Jerzy Wójcik czy Andrzej Brzozowski. Poznanie tych ludzi otworzyło przede mną język filmu. Kino tamtych lat było szansą na kreację na poziomie wielkiego dzieła literackiego. To były jednak ostatnie lata filmu autorskiego. Potem nastąpiła dominacja bezimiennego kina amerykańskiego i co za tym idzie odkrycie głęboko autorskich Chińczyków i Wietnamczyków. Kraje europejskie natomiast dramatycznie się prześcigały w poszukiwaniu politycznie poprawnych mniejszości. Kino fabularne stało się komercyjnie konwencjonalne albo zaczęło się zajmować problemami zastępczymi i nieistotnymi. Teraz mam wrażenie, że dokumenty, które przez lata robiłem powiedziały więcej o mnie i o świecie niż mógłbym opowiedzieć fabułami. Dokument stał się dla mnie możliwością wyrażenia tego co jest do powiedzenia.

TD: Twoje dokumenty są zupełnie inne od tego co powszechnie jest postrzegane jako film dokumentalny często bliski reportażom czy publicystyce.

JZ: No właśnie. Mam wrażenie, że są one silnie związane z materią samego przekazu języka filmowego. Operują oczywiście podstawową setką, która jest w wielu przypadkach zbanalizowana. Ja jednak staram się ją zachować w podstawowym rytmie dzieła, łącząc z montażem archiwaliów. Świat zmontowany ze zlepków. Gdybym miał nazwać swój autorski pomysł na dokument, to powiedziałbym, że jest to uruchamianie wyobraźni w celu odtworzenia świata, zarysowanego wypowiedziami rozmówców. Ale ważniejsza dla mnie nawet niż rozmówcy jest inicjacja obrazowa. To są właściwie opowieści, które wymykają się trochę z konwencji dokumentalnej, ale nie są fabułami. W większości są to filmy biograficzne. Pokazanie biografii w sposób publicystyczny jest jednak dramatycznie nudne. Dla mnie więc ci ludzie są pewnego rodzaju medium dla opowiadania o świecie, który widzę.

TD: A wybór tych postaci nie jest przypadkowy. Zwykle są to ludzie heroiczni i niepokorni.

JZ: Wyniosłem z domu bardzo wyraźnie określoną tożsamość, którą błędnie można nazwać przekonaniami politycznymi. Pochodzę z rodziny, która jest tą części polskiej inteligencji, która żyjąc przez lata komunizmu w emigracji wewnętrznej, budowała własne szczęście i godność poza strukturami państwowymi, ale także opozycyjnymi. Cenili oczywiście opozycję, ale zdawali sobie sprawę, że jej zwycięstwo nie zależy tylko od niej samej. Właściwie już od szkoły filmowej, a może nawet wcześniejszej teatralnej, miałem wrażenie, że tym co będę robił, będę występował w imieniu tej grupy, którą reprezentowała moja rodzina. Wśród nich było wielu niepokornych i heroicznych, szukających własnego języka i próbujących zabrać głos pomimo oporu wyznaczonych elit, mających swój rodowód w czasach stalinizmu. Tak więc miałem świadomość kontynuacji i odpowiedzialności za prawo głosu tych ludzi, ale przecież wobec tej świadomości się buntowałem. Scenariusz mojego pierwszego filmu fabularnego, który zrobiłem na czwartym roku studiów oparty był na faktach, życiorysie patologicznego mordercy. Chciałem jednak opowiedzieć tę historię w sposób nierealistyczny, podkreślający wyobcowanie człowieka w świecie. Dopiero wtedy gdy zorientowałem się, że bardzo niewielu filmowców chce poruszać tematy tożsamości narodowej czy komunistycznych zbrodni stałem się dokumentalistą politycznym. Pewnie dlatego ktoś w telewizji nazwał mnie "człowiekiem o czarnym podniebieniu". Na samym początku, gdzieś w 1993 roku, nas młodych trochę się bano w związku z czym kolaudacje były pozornie miękkie i otwarte. Ale szybko to się zmieniło. Można by to nazwać cenzurą, ale lepiej powiedzieć, że przy zatwierdzaniu projektów eliminowano tematy trudne, głębsze, poważniejsze. Jednocześnie wpływała do telewizji coraz większa rzeka banału, taniej rozrywki, hecy - czegoś do skonsumowania dla czarnego luda. Niewiarygodna siła przemilczenia, gdy chodziło o kierunek rozwoju duchowego i rozliczenie świata, który właśnie się skończył.

TD: To kim właściwie jesteś dokumentalistą czy reżyserem fabularnym?

JZ: Jestem dokumentalistą z przypadku. Żeby zrobić film fabularny należy bardzo wiele czasu poświęcić na stworzenie tej możliwości, krótko mówiąc układów. Kiedy wchodziłem do zawodu nie było już tak tragicznie jak za komuny. To było na krawędzi wolnej Polski w 1989 roku. Oczywiście funkcjonowały ciągle stare układy, a te nowe też nie były najsmaczniejsze. W szkole filmowej bardzo odżegnywałem się od dokumentów. Kiedy na trzecim roku miałem egzamin z dokumentu i zrobiłem naprawdę kreacyjną etiudę "Miasto statystów", "papież" polskiego dokumentu Kazimierz Karabasz zatrząsł się z gniewu, ale obronili mnie fabularzyści.

TD: I dlatego pewnie doszło do realizacji fabularnego filmu "Czarne słońca"...

JZ: Możliwość jego realizacji była nagrodą od profesora Hasa i jego zespołu "Indeks" przy Szkole Filmowej. To oczywiście był mój debiut. Byłem wtedy na tyle odważny formalnie i artystycznie, że nie interesował mnie kontekst odbioru filmu przez szeroką widownię. Miałem wtedy artystowskie podejście do tego, co robiłem, a po stanie wojennym, triumfie i upadku "Solidarności" czułem, że ta wojna nie jest do końca moja..... i miałem wrażenie, że to, co jest moją osobistą wojną, to wyłącznie wyraz artystyczny. Wolałem więc zamykać się w swoim świecie a nie ganiać komunę, co się w końcu mi przydarzyło. Myślę, że gdybym ten film zrobił w którymkolwiek kraju zachodnim byłby uważany za eksperyment interesujący i wart popierania. Tu pozostał prawie niezauważony.

TD: Jak doszło do założenia studia "Dr Watkins"?

JZ: To było w 1989 roku. Razem z moimi przyjaciółmi ze szkoły Andrzejem Kraszewskim i Robertem Kaczmarkiem postanowiliśmy znaleźć sposób na życie. Ja nie chciałem tej firmy. Uważałem, że powinienem bardziej zająć się sztuką...

TD: ... a nie jej administrowaniem.
 
JZ: Tak. Natomiast i Jędruś i Robert mieli poczucie obywatelskie. Uważali, że trzeba robić swoje i stare struktury niszczyć poprzez wprowadzanie nowych. Może tak by się stało gdyby nie zmarł w 1991 roku pierwszy prezes Watkinsa - Andrzej Kraszewski. To był człowiek o ogromnej wrażliwości, bardzo zdolny reżyser, a przy okazji człowiek nastawiony do świata lobbystycznie. Myślę, że gdyby losy potoczyły się inaczej mielibyśmy szansę umocować się w silnym szeregu nowych firm, aczkolwiek nie jestem tego pewien, bo od 1994 roku producenci niezależni, którzy byli szansą kinematografii i w ogóle kultury, stali się wyłącznie klepaczami pieniędzy.

TD: Ale jednak "Watkins" zyskał renomę, choć postrzegany był - ze względu na podejmowaną tematykę - co najmniej niechętnie...

JZ: W końcu i ja zachorowałem na samodzielność i niezależność. Przyznaję, że tylko dzięki pomysłowi Roberta i Jędrusia - nie osiągając może sławy publicznej - mając własna produkcję i ogromne kłopoty w pozyskiwaniu pieniędzy, mogłem robić filmy o tematyce i kształcie, który mnie interesował. Ale były to tylko dokumenty, bo budżet na dokumenty udawało się zdobyć bez układów, bez kolegów po linii partyjnej.

TD: Ale w końcu zrobiłeś kolejną fabułę - "Gnoje".

JZ: No tak, ale też nie obyło się bez kłopotów. Scenariusz przerabiałem wielokrotnie, a ostateczna wersja dialogów powstała wręcz na planie. W efekcie powstał film w kontrze do wymowy powieści. Fabuła - oparta na powieści Andrzeja Stasiuka "Biały Kruk" - do-tyczy pokolenia urodzonych w roku 1960, które w dramatycznych okolicznościach, z pewną niechęcią osiąga dorosłość. Nie zainteresowani historią i jej teraźniejszym wymiarem - polityką, bohaterowie filmu zamykają się w swoim kręgu, bazując na jedynej szanowanej i uznawanej przez nich wartości - przyjaźni. Przez 5 lat walczyłem o pieniądze na dokończenie produkcji i w końcu je wydobyłem z Telewizji publicznej. Teraz film jest gotowy do rozpowszechniania.

TD: Wróćmy jednak do dokumentów, których zrobiłeś kilkanaście. Który uważasz za najlepszy i najważniejszy?

JZ: To trudne pytanie, bo mam wrażenie, że wszystkie są tym samym filmem zagranym na różnych instrumentach. Chyba nie ma takiego dokumentu. No, może "Był raz dobry świat". Film o Kelusie jest warsztatowo najdoskonalszy, najprecyzyjniejszy w skojarzeniowej formie montażu. A najważniejszy to chyba "Obywatel Poeta" o Zbigniewie Herbercie.

TD: Jak dalej potoczyły się losy "Watkinsa"?

JZ: Wkrótce po założeniu firmy pojechaliśmy we trzech do Rosji. Za własne pieniądze kupiliśmy kamerę 16mm i zrobiliśmy film "W stronę Moskwy". To był wyraz naszego przerażenia apokalipsą, którą tam zastaliśmy. Pamiętaliśmy komunizm, stan wojenny, ale to "coś dalej" było przerażającym końcem świata. Podczas tego filmu poznałem rosyjskiego anarchistę Petlurę, który mieszkał w samym centrum Moskwy z bardzo dziwną grupą schizofreników, artystów i młodych ludzi, nierzadko uciekinierów z domu. Tam powstał mój film "Biała rzeka" - obraz o radosnym, prowokacyjnym tańcu na trupie komunizmu w Moskwie. Widocznie każdy świat który się wyzwala musi mieć swoją białą rzekę, odruch niekontrolowanej radości. To był chyba mój jedyny film czysto dokumentalny w sensie języka filmu, film bez archiwaliów. Potem zrealizowałem dokument o wybitnym intelektualiście Konstantym Jeleńskim. To nie był mój temat i zrobiłem go w zastępstwie Andrzeja Kraszewskiego, który właśnie zmarł. Miał on też zrobić film o Edycie Stein, który ja zrealizowałem pod tytułem "Wieża Babel". Sądzę, że zmieniłem ideę Andrzeja. On zapewne chciał metafizycznie opowiedzieć o cudzie nawrócenia i cudzie śmierci. Ja natomiast zrobiłem film o Polakach, Niemcach i Żydach w Polsce. Na telewizyjnej kolaudacji Tomasz Zygadło powiedział, że ten film "miał szansę być genialnym, a jest genitalnym". Ocena surowa, choć uważam, że ten film nie jest spełniony, jest ledwie zarysowaniem tematu.

TD: Ale dopiero później powstały - moim zdaniem - najważniejsze Twoje filmy: "Szpiedzy", "Oszołom", "Tata Kazika"...
 
JZ: "Szpiedzy - świadkowie historii" to film, który był pokazywany nawet w dokumentalnej części festiwalu w Cannes. Opowiada o czterech bardzo różnych szpiegach. Trzech z nich szpiegami nie było, a jeden bezsprzecznie był. Interesowała mnie ich relacja z rzeczywistością komunizmu, z którą się zmagali. Chronologię losów tych czterech ludzi odwróciłem tzn. opowiedziałem najpierw o oskarżonym za kontakty z Wolną Europą ostatnim więźniu PRL-u - Józefie Szaniawskim, o którym zapomniano i siedział w więzieniu jeszcze za rządów Mazowieckiego. Drugim bohaterem filmu był Zdzisław Najder, skazany na karę śmierci za to, że był dyrektorem Wolnej Europy. Dalej opowiedziałem o prawdziwym amerykańskim szpiegu Jerzym Pawłowskim - szabliście wszechczasów. Nie do mnie ani do tego filmu należała ocena jego moralności, opowiadałem po prostu o jego losie. A czwartym bohaterem był tzw. szpieg andersowski - Tadeusz Płużański, profesor filozofii, który po pięciu latach pobytu w obozach koncentracyjnych współpracował z rtm. Pileckim, został aresztowany i skazany na karę śmierci, którą mu potem zamieniono na dożywocie. Chciałem pokazać w tym filmie, że po wojnie zerwano ciągłość historii Polski, a tym co najlepiej to wyraża to zamykana brama więzienia we Wronkach - ostatnia scena filmu. W Cannes ten film był czymś egzotycznym na tle "europejskich" dokumentów o lesbijkach, molestowaniu nieletnich, albo o chilijskiej kobiecie-kacie, która przepraszała naród za morderstwa kobiet w obozach koncentracyjnych. Te filmy wzbudzały aplauz. Mój miał po prostu oklaski. Potem oczywiście były bankiety i suto zastawione stoły. To był dla mnie sen wariata kojarzący się z "Wielkim żarciem, albo "Dyskretnym urokiem burżuazji". Poczułem wtedy bardzo wyraźnie swoją obcość wobec tego świata i stwierdziłem, że nie mam żadnych kompleksów, że moje filmy nie są znane na zachodzie a także w Polsce.

TD: I bez kompleksów przystąpiłeś do realizacji filmu, który został uznany za jeden z najwybitniejszych dokumentów - "Tata Kazika".
JZ: Pomysł narodził się wiele lat wcześniej w Szwecji, jeszcze podczas moich studiów. Zarabiałem tam po prostu pieniądze. Mój kumpel Janusz Domagała, podczas jazdy samochodem puścił kasetę z nagraniami Staszewskiego. Zwariowałem na jego punkcie. Po powrocie skontaktowałem się z żoną Staszewskiego i dowiedziałem się, że ich syn jest także muzykiem - wokalistą zespołu "Kult". I tak się zaczęła przyjaźń z Kazikiem i nasza współpraca. Kult zrobił muzykę m.in. do mojej fabuły "Czarne słońca" a dopiero potem powstał film "Tata Kazika" - film muzyczny, obraz "fruwającej wyobraźni". "Tata Kazika" mówi o człowieku przegrywającym życie, uciekającym w życie clocharda, ale godnie broniącym się przed przegraną ironią i piosenkami. Za reżyserię tego filmu dostałem nagrodę Telewizji Polskiej.
 
TD: To jeden z nielicznych Twoich filmów, który był do zaakceptowania dla wszystkich, nie wadził nikomu.

JZ: Tak, wszyscy go z przyjemnością oglądali i ci czerwoni, co właśnie oddali władzę a przejęli kasę i ci co nie lubili czerwonych. Generalnie ten film trafił w środek. Mówiono mi, że wspaniale pokazałem czasy.... Ale ja od początku byłem nieufny do tej zadymy wokół filmu. Czuję się głupio, jak moje filmy wszystkim się podobają.

TD: Po tak spektakularnym sukcesie wszelkie drzwi powinny się dla Ciebie otworzyć.

JZ: Powinny. Jeszcze udało mi się jeszcze zdobyć pieniądze z 2 programu Telewizji na druga część tego filmu. Zrobiłem ją i zatytułowałem "Staszek". Oryginalne stare nagrania Staszewskiego są tłem muzycznym do zmontowanych przeze mnie fragmentów filmów fabularnych z lat 60-tych. Zauważyłem, że niespodziewanie fabuła czyli inscenizowana rzeczywistość jest bardzo ciekawym dokumentem epoki. Ten film także pokazano w telewizji i też się podobał.

TD: Szybko jednak wróciłeś do bardziej kontrowersyjnych tematów.

JZ: Postanowiłem zrobić film "Oszołom" o nieżyjącym Michale Falzmannie - odkrywcy afery FOZZ. Wydawało mi się, że to dobry moment, bo telewizją rządziła prawica. Falzmann, dociekliwy księgowy zdemaskował wielką aferę prania pieniędzy przeznaczonych na oddłużenie polskiego długu. Afera była tak oczywista i namacalna, że wzbudziła moją niechęć do narracyjnej tautologii. Opowiedziałem więc tę historię jako wstęp do realizacji filmu fabularnego. Aktor Jerzy Światłoń przygotowując się do tej roli rozmawia z wieloma ludźmi, którzy znali Falzmanna. I tu zaciera się właściwie granica między fabułą i dokumentem. Dodatkowo aktor gra w teatrze postać Konrada z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego. Kwestie ze "sceny z maskami" zupełnie niewiarygodnie pasowały do opowieści o Falzmannie. Padały jak memento. Ten film został przyjęty już znacznie gorzej. Ukazała się m.in. wzmianka w "Polityce", że utrudniam działalność polityczną Balcerowiczowi, który właśnie miał zostać szefem Unii Wolności. Dzwoniono do mnie do domu z groźbami. Dramatyczny czas...

TD: No i zająłeś się na jakiś czas teatrem telewizji...

JZ: To był cykl monodramów "Głośna samotność", na podstawie pamiętników wielkich polskich pisarzy: Bobkowski, Stempowski, Herbert, Stachura, Gombrowicz, Hłasko, Tyrmand. Bardzo ciekawe przedsięwzięcie z wybitnymi aktorami, ale prawie niezauważone. Ich emisja została całkowicie wyciszona, a w gazetach ukazała się wzmianka bez mojego nazwiska - "godz. 23.50 Teatr Telewizji" i koniec.

TD: Ale przecież Telewizją wtedy rządziła grupa "Pampersów" - ludzi Walendziaka, czyli teoretycznie ta sama strona barykady.

JZ: Nigdy nie znalazłem z nimi wspólnego języka. Uważali wprawdzie, że jestem w ich zastępie, ale ja nigdy nie wstępowałem do żadnego harcerstwa. To nie była moja organizacja, bo dość szybko zrozumiałem, że im nie chodzi o jasne stawianie spraw. Konflikt szybko narastał. Okazało się, że nie koniecznie musieli być czerwoni w telewizji, żebym ja miał kłopoty. Niemniej odchodząc z Programu 1 jego dyrektor podpisał mi zgodę na realizację filmu o Kelusie (zrealizowanego wspólnie z Mariuszem Kalinowskim, przyp. red). Kelus był kontynuacją tematu Staszewskiego. Rozmawiałem z mnóstwem ludzi, którzy opowiadali o tytułowym bohaterze, ale w pewnym momencie ich opowieści śmiertelnie mnie znudziły. W końcu zostawiłem tylko opowieść żony Kelusa i powstała historia Polski od urodzin Kelusa...

TD: ... ale i piękny film o pięknej miłości.

JZ: Tak. Film był pokazany jeden raz. Po raz kolejny zaczęto wypychać mnie z Woronicza, a było to przecież jedyne miejsce gdzie mogłem realizować swoje projekty. Ale nastąpił jakiś cud. Zatwierdzono mi złożony jakiś rok wcześniej projekt filmu o Wladimirze Bukowskim. Wcześniej za własne pieniądze zrobiłem reportaż o jego pobycie w Polsce w związku z promocją książki "Proces moskiewski". Film ten sprzedałem telewizji za jakieś niewielkie pieniądze i został pokazany jak zwykle o 2 w nocy. Ten reportaż miał tytuł "Rewizor w archiwach Kremla". Kiedy już o nim zapomniałem i będąc przekonany, że nie przebiję się z tym tematem, zadzwoniono do mnie z informacją, że w ramach współpracy z Telewizją ARTE proponują mi zrobienie filmu o Bukowskim i film powstał, choć miałem kłopoty z namówieniem do udziału w nim samego Wladimira. Do Warszawy przyjechali jacyś ludzie z Francji a po projekcji po raz pierwszy zobaczyłem tak wściekłych facetów. Zobaczyłem prawdziwą bolszewicka cenzurę. Zażądali właściwie, żeby wszystko zmienić. Kompletnie wszystko. Nasi redaktorzy okazali się absolutnymi europejczykami w porównaniu z tymi Francuzami. Nieporozumienie polegało na tym, że oni myśleli, że wszyscy w Europie mają Bukowskiego za wariata, lub co najmniej oszołoma. Chcieli pokazać tego człowieka jako rybę leżącą na plaży, tęskniącą do morza, które jest obok i nie mogącą się tam dostać. To miała być nostalgia Rosjanina za utraconą ojczyzną. Tymczasem ja pokazałem człowieka, który heroicznie walczył z komunizmem w Rosji, a kiedy znalazł się w Europie zrozumiał, że ma do czynienia z kolejnym totalitaryzmem, ale miękkim - jak to nazywał - huxleyowskim. I o tym był ten film. Oczywiście odmówiłem poprawek. Zrobiłem tylko drobną, kosmetyczną zmianę, a Telewizja odpisała do ARTE, że film poprawiono. Przyjęto go po ośmiu miesiącach. Dostałem pieniądze ale emisja nastąpiła - jak zwykle - o pierwszej w nocy. Natomiast nie wiem nic o emisji filmu w "ARTE".

TD: Przygoda z Bukowskim wiąże się bezpośrednio z następnym filmem, który wzbudził ostatnio tyle emocji - "Obywatelem Poetą".

JZ: Bukowski będąc w Polsce za pośrednictwem Tygodnika "Solidarność" został zaproszony do Zbigniewa Herberta. Pojechałem tam razem z Władimirem, żeby to spotkanie sfilmować. Herbert był jednak w takim stanie, że z tego zrezygnowałem i ekipa przez dwie godziny czekała pod domem, podczas gdy ja byłem tłumaczem obu panów. Podczas tej rozmowy ujrzałem w Herbercie zupełnie niezwykłą postać. Jego fascynujące opowieści, przerywane co chwila inhalacjami, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Zaimponowała mi jego niewiarygodna jasność umysłu. Wtedy zapragnąłem zrobić o nim film. Tak się stało, że szef Tygodnika "Solidarność" Andrzej Gelberg był jednocześnie szefem Rady Nadzorczej PAI. Poszedłem do niego z projektem i otrzymałem poparcie. Potem poszedłem do Telewizji, która zdecydowała się na ryzykowny krok i weszła w koprodukcję. Dalsze losy filmu są znane, bo ostatnio wiele o nim mówiono i pisano. 29 stycznia "Obywatela Poetę" pokazano z idiotycznym komentarzem poprzedzającym projekcję. To że w Telewizji publicznej jakiś facet mówi, że film jest do bani, a oni go pokazują to jest kuriozalne. Mimo tego wstępu film został przyjęty bardzo dobrze i chyba tego się spodziewałem. Może myślałem, że będzie mniejszy odzew społeczny. A jednak do tej pory jest ogromny. Jest prasa, jest internet, są listy. Upewniło mnie to, że mam własną widownię.

TD: No i ostatni film "Watkinsa" który współreżyserowaliśmy - "Serce Europy albo mysz która ryknęła". Telewizja postanowiła Cię ukarać za krnąbrność związaną z "Obywatelem Poetą" i wycofała się z obietnicy podpisania umowy. Zostaliśmy na lodzie...

JZ: ...a film musieliśmy skończyć bo obiecaliśmy jego projekcję w Hanowerze podczas EXPO 2000. Pamiętasz, że mimo braku pieniędzy podzieliliśmy się zdjęciami i Ty pojechałeś z ekipą do Anglii i Francji, a ja zrobiłem trasę po świętych miejscach Solidarności w Polsce. Jednocześnie cały czas toczyła się walka o Herberta. Film jednak powstał, a my zostaliśmy w "Watkinsie" z pustą kasą. Bo Telewizja zawsze walczyła ze mną na paru frontach, ale najmniej publiczny i najbardziej dotkliwy był ten finansowy. Mam poczucie, że "Obywatelem Poetą" zakończyłem pewien etap życia. Wypowiedziałem się po raz kolejny i wiem, że ta wata która otacza świat mediów i kultury teraz bardzo dokładnie mnie oblepi i jako producent i reżyser będę miał teraz stosunkowo nieduży ruch.

TD: No, ale mamy dalsze plany produkcyjne i nie damy za wygraną.

JZ: Oczywiście, że nie. "Brzoza" to filmowa opowieść o Stefanie Brzozie - bardzie stanu wojennego, którego piosenki wyrażają emocje tamtych lat, "Niebieska partyzantka" - film dokumentalny o partyzantach przełomu lat 40 i 50, ostatnich żołnierzach niepodległej Polski i Twój temat, to znaczy dokument o stuleciu jednej z najważniejszych polskich instytucji kulturalnych XX wieku - Filharmonii Warszawskiej. Mam nadzieję na realizację filmu fabularnego. Od lat myślę o "Złym".

TD: Skąd się wzięła Twoja fascynacja tą powieścią Tyrmanda?

JZ: To znowu moje poczucie więzi z rodzinami, które były wewnętrznymi emigrantami. Gdy byłem małym chłopcem brat mojej babci, wspaniały Aleksander Połoński opowiadał mi o "Złym" jako książce magicznej, kultowej i powieści z kluczem. Wytłumaczył mi, że jej fabuła w zakamuflowany sposób opowiada o jądrze systemu komunistycznego. Zrozumiałem, że Tyrmand musiał ją tak napisać by ją wydano, ale jednocześnie pokazał świat podziemny. Dał do zrozumienia, że pod spodem jest ktoś, kto tym wszystkim kręci, a ci u góry o tym wiedzą. Zafascynowało mnie głównie to czego w książce nie ma, ale jest wyczuwalne - niewiarygodna bliskość elementu przestępczego i ideologicznego. Tę opowieść dziadka głęboko zapamiętałem. Cudowna tandeta, cudowny kicz, a zarazem książka bardzo mądra i magiczna.

TD: Ta Twoja fascynacja sprawiła, że w końcu zdobyłeś prawa do ekranizacji i napisałeś scenariusz. Czy jest to wierna adaptacja prozy Tyrmanda?

JZ: No nie. Musiałem ją uwspółcześnić, bo dziś wyszła by z tego farsa. U mnie, na przykład, nie ma słynnej spółdzielni "Woreczek". Sądzę, że Tyrmand gdyby pisał tę powieść dzisiaj umieściłby bandytów po prostu w Komitecie Wojewódzkim, a nie w spółdzielni "Woreczek". To taka zataczająca koło historia od braci Mołojców i Nowotki aż do Pershinga. W moim Złym jest szansa opowiedzenia o pierwszym pocałunku bandytyzmu z polityką, z komunizmem. Poza tym mój Zły to nie Zorro czy Batman, ale człowiek z jakąś własną psychologią inną niż motywowany trochę socrealistycznie bohater Tyrmanda. Pisząc scenariusz nie zaglądałem do książki, którą znam prawie na pamięć. Powstała więc improwizacja, która jest współczesną adaptacją.

TD: A jak jest z prawami do adaptacji?

JZ: W 1995 roku kupiłem prawa do "Złego". To były dla mnie gigantyczne pieniądze, za które właściwie mogłem kupić mieszkanie, a przynajmniej dużą jego cześć. Jednak w czasie gdy miałem prawa nie udało mi się zorganizować budżetu na film. Mój błąd polegał na tym, że chciałem jednocześnie dwóch rzeczy: zrobić "Złego", czyli wysokobudżetowy, komercyjny film i jednocześnie realizować moje kontrowersyjne dokumenty. Po filmie "Oszołom" trudno się jednak dziwić, że nikt nie chciał mi pomóc w zdobyciu pieniędzy na "Złego". Teraz znowu próbuję się dogadać z ludźmi, którzy te prawa mają i dalej szukam pieniędzy. Myślę, że jestem jednym z niewielu reżyserów, którzy zrobiliby ten film zachowując dwa podstawowe elementy: tak bardzo pożądaną obecnie komercyjność i fabularną istotę szukania wolności w czasach komunistycznych.

TD: Czy jesteś zmęczony nieustanną walką o sprawy oczywiste, czy masz poczucie klęski, albo zmarnowanych lat?

JZ: Nie, absolutnie nie. Jestem przekonany, że tych ponad dziesięciu lat nie zmarnowałem. Zawsze mówiłem to, co chciałem, nie dałem się skrępować ani wymaganiami telewizji, ani modami, a po drugie cały czas żyłem językiem filmu. Mam wrażenie, że ten język był zawsze bogaty i żywy. Pomógł mi wiele powiedzieć o świecie, który widzę, i z którym nie mogę się pogodzić, a co za tym idzie wspomagał moją prywatną, artystyczną wojnę.

Warszawa, 23 lutego 2001

Zobacz galerię zdjęć:

Jerzy Zalewski
Jerzy Zalewski

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura